Podróże

"Najpierw jest entuzjazm, potem wątpliwości." Jak kupić mieszkanie w Hiszpanii i nie żałować?

"Najpierw jest entuzjazm, potem wątpliwości." Jak kupić mieszkanie w Hiszpanii i nie żałować?
Fot. 123RF

To nie kaprys, raczej efekt marzeń. Nie trzeba być bogatą, by kupić domek w Andaluzji czy Toskanii. Najpierw jest entuzjazm, później wątpliwości, na końcu siada się na tarasie z karafką wina i mówi: "To moje miejsce na ziemi". Magda Potembska-Eberhardt i Iza Andryszczyk już znalazły swoje.

Toskania, region Lunigiana. Miasteczko wykute w skale w średniowieczu. Kamienne domy połączone ścianami liczą 900 lat, przechodzą jeden w drugi, tak jak zbudowano je przed wiekami. Jeden z nich kupili Magdalena i Andrzej Eberhardtowie, lekarze z Warszawy z dwójką dzieci. Mają z tarasu nieziemski widok na góry i ogród, gdzie sadzą gaj oliwny. 20 minut piechotą w dół do wodospadu, tyle samo autem nad morze. – Ten dom to moje miejsce na ziemi – mówi Magda. – Chociaż nie był faworytem. W ogóle pomysł zrodził się nagle.

Lubili wakacje we Włoszech, kilka lat temu wynajęli dom w Castelnuovo di Garfagnana, koło Lukki. – Było pięknie, przy śniadaniu Andrzej zapytał: „A może byśmy coś tutaj kupili?” – wspomina Magda. – Nie brałam tego poważnie, ale mąż zaczął szukać. Ja akurat sprzedałam dom po babci na wsi na Lubelszczyźnie. Zakup czegoś we Włoszech stał się realny. Sprawdzaliśmy oferty wypatrzone w internecie. Faworyt nas rozczarował: wilgoć, pęknięte ściany. Ten nasz był niezbyt atrakcyjny na zdjęciach, ale gdy go zobaczyłam, nie chciałam szukać innego. Zauroczył mnie kamienny taras i łazienka – częściowo wykuta w skale, jakby w grocie. Dokoła lasy, rejon bogaty w jadalne kasztany, borowiki i trufle. Zieleń soczysta, bo tu dość często pada. Grzyby rosną nawet w ogrodzie, mają intensywniejszy smak, są mięsiste, bardziej aromatyczne niż polskie. I uwielbiam to, że mogę zerwać sobie cytrynę do herbaty lub lemoniady z własnego drzewka na tarasie.

Takie rzeczy tylko we Włoszech

W Toskanii można znaleźć perełki za dość niską cenę. Buduje się mało, za to wiele jest starych obiektów wymagających nakładu pracy. Dom kosztował 115 tysięcy euro. Można było się od razu wprowadzić, bo właściciel, architekt z Florencji, wyremontował budynek, zachowując toskański styl. Przeróbki wymagała tylko najstarsza izba, w której urządzili pokój gościnny.

– Główną część domu mamy na trzech poziomach, z sypialni schodzi się bezpośrednio do łazienki w skale – opowiada Magda. – Wyżej salon z kuchnią i wejście na antresolę, moje miejsce. Lubię zaszyć się tam z książką, nawet gdy jest gorąco i wszyscy biją się o dół, czyli chłodną „jaskinię”. Zakup trwał rok i nie obyło się bez kryzysów. Magda i Andrzej chcieli wszystko sprawdzić, by za jakiś czas nie odezwał się ktoś, kto ma prawo do budynku. I żeby nie kupić samowolki, bo Włosi lubią dobudować coś wbrew przepisom. – W pewnym momencie byłam załamana – opowiada Magda. – Nakręciłam się na ten dom. Jest obiekt, mamy pieniądze, co może pójść nie tak? Tutejsza agentka nagle przestała się odzywać, myślałam, że sprzedała dom komu innemu. Ale w internecie cały czas widniała nasza rezerwacja. Oni po prostu się nie spieszą… Znaleźliśmy Polkę, która prowadzi agencję nieruchomości w Genui. Ruszyło. I oto dzień aktu notarialnego, wszystko zapłacone, ubezpieczenia, włoski notariusz. W ostatniej chwili telefon: dziś nic z tego. Jeden ze współwłaścicieli ma inne miejsce urodzenia w paszporcie, a inne w dowodzie osobistym. Możliwe tylko we Włoszech. Notariusz chciał prostować dane, ale gdy zorientował się, ile to potrwa, odpuścił. Podpisaliśmy dokument na drugi dzień. Pomoc polskiej agencji jest nieoceniona, bo Włosi są niefrasobliwi. Przykład: już mieszkamy, przychodzi sąsiad i pyta, czemu zajęliśmy jego piwnicę. No bo tę nam wskazała włoska agentka. Nasza była obok.

Wszystko jest po coś

W toskańskim domu spędzają wakacje, długie weekendy, ferie. Magda zorganizowała zjazd dla koleżanek z kliniki. Ma tu poczucie bezpieczeństwa, a sytuacja na świecie pomogła w decyzji. – Nasz sąsiad Bruno opowiadał, że tu nawet w czasie II wojny nie spadła żadna bomba, a Niemcy przyjechali raz, bo zabłądzili – żartuje. – Ale nie to jest najważniejsze. Ja tu wypoczywam, ładuję akumulatory, potem mogę wracać do pracy. Jej życie to teraz dwa światy – w Lunigianie przyroda, słońce i morze, w Warszawie pacjentki, zabiegi, własna klinika medycyny estetycznej. Magda jest specjalistką chirurgii ogólnej i plastycznej, mąż naczyniowej. Oboje zaganiani.

– Andrzej łączył etat w szpitalu z kliniką – mówi. – Pracowaliśmy od rana do nocy, ale nareszcie dorośliśmy do dwóch miesięcy wakacji. W zeszłym roku powiedziałam „dość” i pierwszy raz wzięłam tak długi urlop. Klinika jest tak zorganizowana, że działa i bez nas. Sąsiedzi, Anglicy, od 30 lat prowadzą agroturystykę. – Flaszeczka polskiej wódki, poszliśmy się zaprzyjaźnić – wspomina Magda. – I teraz Bill zerka na dom, gdy nas nie ma, podjedzie na lotnisko. Jego żona i Polka, która ma tu rodzinę, to jedyne kobiety, jakie znam. Nie widuję Włoszek, siedzą w chałupach. Pranie wisi, znaczy są, ale kiedy je wieszają, nie wiem. Mężczyźni przychodzą pogadać, wypić wino. Pytam Bruna: jak się ma żona? Słyszę „bene, bene, grazie!”, ale nigdy jej nie widziałam. Czasem mam wrażenie, że to całkiem wyludnione miejsce...

Cicha miejscowość ożywa w sierpniu, na święto Ferragosto. Nagle wszystkie okiennice otwarte, parkingi zajęte, nawet włoskie żony wychodzą na festyn. A wiosną w pobliskim Treschietto trwa wielki festiwal cebuli. – Na talerzyku podają małą, świeżą szalotkę z oliwą – opowiada Magda. – Mówią: dodaj soli, pieprzu i gryź. Rzeczywiście, ciekawa w smaku. Tu czas płynie inaczej – dodaje. – My, Polacy, żyjemy w pędzie, jak mamy coś zrobić, to natychmiast. Włosi na spokojnie, obowiązuje „dolce far niente”. Może dlatego są długowieczni? Ojciec właściciela winnicy, z której bierzemy wino, ma 99 lat i pasjami rozwiązuje krzyżówki. Mają prostą dietę, dużo chodzą po górach. Siadają sobie przed domem z kieliszkiem i celebrują życie. Uczę się tego od nich. Już wiem, że trzeba spełniać marzenia – i takim jest nasz dom. Chociaż moja mama w pierwszej chwili powiedziała: co ty kupiłaś? Stare, szare, z kamienia. Czemu nie coś nowego, w Hiszpanii? Owszem, oglądaliśmy piękne domy pod klucz. Ale ja wolę tę moją dziewięćsetletnią chałupę z duszą.

Za słońcem

Iza Andryszczyk z Olsztyna i jej mąż Krzysztof osiem lat temu dokonali życiowej wolty. Zlikwidowali biznes w Polsce i przenieśli się z dziećmi do Hiszpanii. Nie na zarobek, na zawsze. – Polki, które znam, zwykle przyjeżdżały tu z miłości, poznały Hiszpana, wyszły za mąż – śmieje się Iza. – Nasza historia jest inna. Byliśmy już ustatkowani: dom, dwoje dzieci, własna firma. Przeprowadziliśmy się jeszcze przed pandemią i wojną w Ukrainie. Po prostu za słońcem. Mieli sieć sklepów w Olsztynie. Sporo podróżowali, ciągnęły ich ciepłe kraje. Spotkali znajomego z Marbelli. Zachęcał do przeprowadzki. Krzysztof objechał całe hiszpańskie wybrzeże Morza Śródziemnego. Zgodny wybór padł na Costa del Sol. Wynajęli mieszkanie na pół roku, żeby sprawdzić, jak jest. Zamknęli firmę, dla bezpieczeństwa zostawili jeden sklep pod opieką rodziny. Przed wyjazdem sprzedali dom w Olsztynie i zaczęli nowe życie w Benalmádenie – między Malagą a Marbellą. Brzmi lekko, ale nie znali języka, nie mieli pracy. Starsza córka, ośmiolatka, poszła od razu do trzeciej klasy w publicznej szkole. Stres? – Nie. Tu szybko wyleczyliśmy się z polskiego zamartwiania – opowiada Iza. – Hiszpanie przyjęli nas serdecznie, pomagali w urzędach, w banku, u lekarza. Przejmowaliśmy się trochę dziećmi, niepotrzebnie. One dobrze się aklimatyzują. Po pół roku mówią już w miejscowym języku. Szczególnie młodsza córka, dwulatka, chłonęła język jak gąbka.

Przez pierwszy rok dali sobie trochę luzu. Uczyli się mentalności południowców. W Polsce byli w ciągłym biegu, piętnastu pracowników, umowy, opłaty. Iza nawet po drodze na porodówkę podpisywała zamówienia. A tutaj „na wczoraj” zamienia się w „mañanę”: jutro też jest dzień, wszystko się zrobi. Po co się spieszyć?

– Nasza życiowa zmiana wymagała jednak nowego pomysłu na siebie – tłumaczy Iza. – W tym regionie jest rozwinięta branża turystyczna, hotele, rozrywki. Zaczęliśmy od wypożyczania trzykołowych rowerków elektrycznych. Nie załapało. Mąż Izy, „złota polska rączka”, zajął się remontami, ona podjęła pracę w restauracji. Przed chwilą szefowa, teraz pracowała w kuchni. – Mimo to nie żałowałam decyzji – dodaje. – Poznawałam ludzi i język. Nie można być od razu prezesem, zwłaszcza na obczyźnie. Trzeba przejść swoje, zakasać rękawy, realizować marzenia.

Na swoim

Chcieli mieć własne mieszkanie. Znaleźli, wymagało remontu, ale zamieszkali w nim od razu. – I to było fajne – wspomina Iza. – Jeden pokój zrobiony, przenosimy się, bierzemy się do drugiego. Po roku sprzedaliśmy je z zys- kiem. Okazało się, że to jest pomysł: kupować okazyjnie, wyremontować, sprzedawać. Rozkręciliśmy się w takich „flipach”. Pomnożyli kapitał i poznali rynek nieruchomości. Mogli wreszcie pozwolić sobie na zakup pierwszego własnego domu w Benalmádenie. – Dom jest z roku 1984, jak ja! – uśmiecha się Iza. – Ma trzy piętra, trzy sypialnie, zrobiliśmy dodatkowy pokój dla gości. Zachowaliśmy styl andaluzyjski: brązowe płytki, drewniane okna i drzwi, „ciężka” kuchnia z marmurowymi blatami. Ale dodaliśmy własne akcenty: uchwyty, lampy. Mamy piękny widok na morze, w słoneczne dni można zobaczyć z okna szczyty Sierra Nevada, z drugiej strony Afrykę... W naszej zabudowie jest 40 szeregowców. Hiszpanie, Brytyjczycy, Holendrzy, Argentyńczycy, miks kulturowy, różne języki, spotykamy się. Basen jest normą w urbanizacji, jak miejsce parkingowe w Polsce. Ogrody niekoniecznie. Tu panuje kultura wychodzenia. Żadnego przesiadywania w chacie, wspólnie idzie się do chiringuitos, czyli restauracji na plaży, do parku. Kiedy zaprosiłam znajomych do domu, byli zdziwieni, bo Hiszpanie lubią świętować na zewnątrz. „Świętego Janka” celebrują na plażach, palą ogniska, o północy wchodzą tyłem do wody, żeby spełniło się ich marzenie... Najważniejsza jest Semana Santa – święty tydzień Wielkanocy. Codziennie odbywają się procesje, mieszkańcy budują trybuny i ołtarze. W Maladze w uroczystościach bierze udział Antonio Banderas. Stąd pochodzi, jest zagorzałym lokalsem, idzie do ludzi bez ochrony, niesie tron. Iza pracuje w polskiej agencji nieruchomości na Costa del Sol, Agnes Inversiones. Założyła ją Agnieszka Kostrzewa.

– Jest nas dziewięć kobiet, same Polki, wspieramy się – opowiada Iza. – Nasza szefowa jest na rynku prawie 20 lat, mamy swoje biuro i markę. To ważne, bo w branży pojawiają się freelancerzy, którzy potem nagle znikają i klienci mają problem. Wiele rzeczy jest inaczej niż w Polsce. Hiszpanie rzadko sprzedają nieruchomości czy auta bezpośrednio, wszystko przez agencję. Tu nie ma pojęcia „cena za metr kwadratowy”. Jest mieszkanie – płacisz za jego stan, odległość od morza, widok, gwarancję, że nic się nie zbuduje obok. Dobry agent nieruchomości to wie. Słynna mañana powoduje niefrasobliwość, jeśli chodzi o terminy. Jeśli mamy dostać coś od prawnika do południa, to będzie, ale następnego dnia... Zmienić to? Walka z wiatrakami, lepiej się przyzwyczaić.

Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, w agencji rozdzwoniły się telefony. Zatrudniali dodatkowych ludzi, żeby móc obsłużyć klientów. 2023 był rekordowym rokiem sprzedaży, a już w I kwartale 2024 Polacy kupili na Półwyspie Iberyjskim osiemset domów i apartamentów. Wielu z zamiarem przeprowadzki na stałe.

– Kiedy już tu zamieszkają, nie tracimy kontaktu – zaznacza Iza. – Polonia trzyma się razem, mamy zżytą społeczność, organizujemy własne wigilie i co roku gramy z WOŚP. Czasem ktoś z Polski pyta mnie, jak znosimy wysokie temperatury w lecie. Da się z tym żyć. Lipiec i sierpień są gorące, życie przestawia się na późniejsze godziny. Sklepy i galerie są otwarte czasem do północy, mężczyźni umawiają się na futbol o 22. W sobotę jeździmy: na lody do Mijas Pueblo, godzinka – i jesteśmy nad oceanem w mekce kejtowców, Tarifie, dwie – i mamy narty w Sierra Nevada. Dwa miesiące są gorące, ale dziesięć cudownych: ciepło, kolorowe zachody słońca. Córki, Amelia i Kornelia, mają morze w zasięgu ręki. Panuje otwartość i życzliwość, obcy ludzie witają się serdecznie: „Hola, jak się masz? Buenos dias!”. Kelner zapyta o dzieci, co słychać, zna twoje ulubione wino. Życie, jak wszędzie, niesie wyzwania, ale łatwiej je podjąć pod słońcem Costa del Sol. Nie zamieniłabym tego miejsca na inne. 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 08/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również