Społeczeństwo

"Religia katolicka to wikłanie człowieka w poczucie winy". Polki mówią, dlaczego zmieniły wyznanie

"Religia katolicka to wikłanie człowieka w poczucie winy". Polki mówią, dlaczego zmieniły wyznanie
Fot. 123RF

Wychowały się w rodzinach katolickich, ale coś sprawiło, że szukały wyznania bliższego ich potrzebom. W dorosłym życiu wybrały na nowo. Paulina odnalazła się w Kościele Ewangelickim. Izabela w buddyzmie tybetańskim. Dlaczego odeszły od religii, w której dorastały? Co odkryły w nowym wyznaniu? I jak zmiana wpłynęła na ich życie? 

 

Z potrzeby szczęścia

Izabela Raczkowska– fizykoterapeutka, dyplomowana nauczycielka jogi i ajurwedy, instruktorka, wykładowczyni, buddystka od dekady, autorka książki „Ciało chore z emocji”

Nepal, Himalaje. Iza wysiada na lotnisku w Katmandu. Jest tu pierwszy raz, ale wypełnia ją myśl „wróciłam do domu”. – Nie mogłam oddychać, tak silne było to doznanie – wspomina. – Nie umiem go wyjaśnić. Jestem racjonalną osobą, do buddyzmu dotarłam drogą logicznych pytań. Wtedy w Himalajach spotkałam prostych buddystów, którzy uczyli mnie szczęścia i optymizmu po prostu tym, jak żyli. W Polsce mamy tendencję do narzekania, religia katolicka sankcjonuje cierpienie. Wychowałam się w niej, ale nie odpowiadał mi dogmat, że urodziłam się grzeszna. Całe życie mam naprawiać grzech, którego nie pojmuję? To pułapka. Wikłanie człowieka w poczucie winy bez drogi wyjścia. W Azji usłyszałam coś przeciwnego: „Jesteś buddą. Jesteś doskonała, tylko o tym nie wiesz. Twoja droga to odkrywanie tej doskonałości”. Dla osoby, która zmagała się z poczuciem niedowartościowania, a w kościele była nakłaniana do przepraszania za grzechy i winy, to budujące odkrycie.

Iza wychowała się we Wrocławiu. – Chodziłam do kościoła i na religię, ale zadawałam niewygodne pytania: dlaczego w imię wiary można zabijać? Czemu mam na sumieniu grzech pierworodny, choć nic złego nie zrobiłam? – Gdy raz wyproszono mnie z sali katechetycznej, już tam nie wróciłam – mówi.

– Z katolickiego rozdziału życia dobrze wspominam ciszę po kazaniu, zapach kadzidła i światła na choince. Dogmaty odrzuciłam, bo to zakaz myślenia. Ale potrzebowałam duchowości. Szukałam jej nawet w encyklopedii religii. Później odkryłam jogę. Z początku chodziło jej tylko o ćwiczenia, ich wpływ na ciało i umysł. Filozofię Wschodu uznawała za folklor. Na wegetarianizm przeszła ze względu na zdrowie, od dziecka cierpiała na silną alergię na białko. Gdy się z niej wyleczyła i mogła jeść mięso, pojawił się jednak dylemat etyczny: kto dał nam prawo zabijać żywe istoty, skoro możemy istnieć bez tego? Krowa nie chce umierać, cierpi, gdy zabierają jej cielaka. Przecież czułabym to samo, gdyby groziła mi śmierć, a ktoś siłą zabierałby mi dziecko. W kościele słyszy, że Bóg chce, byśmy czynili sobie ziemię poddaną. Nie umie pogodzić tego ze swoją wrażliwością. Wychodzi za mąż, ale nie chce ślubu kościelnego, jest wówczas osobą niewierzącą. Jej pasją są filozofie Wschodu. Chce to połączyć z pracą fizjoterapeutki. Na urodziny mąż w prezencie wynajmuje jej salkę na zajęcia, pierwszymi klientami są jego koledzy z pracy. Iza zostaje nauczycielką jogi, medytacji i ajurwedy. Jest już też matką – na świecie pojawia się jej córka, a cztery lata później syn.

Czasem zamiast bajek czyta dzieciom na dobranoc encyklopedię religii świata, by im pokazać, że ludzie wierzą w różne prawdy. – Warto wybrać taką, która pomaga się rozwijać, dobrze żyć ze swoim sumieniem i ludźmi. Żadnej religii nie wolno oddać własnej wolności – mówi Iza.

Jako buddystka określiła się dopiero po czterdziestce. Jeździła do aśramów Azji, medytowała, dotykała wielu systemów duchowych, obserwowała, jak żyją w nich ludzie. Ostatecznie uznała, że nie szuka religii czczącej jakiegoś Boga, tylko mądrej, osadzonej duchowo odpowiedzi na pytanie: jak żyć, żeby stwarzać dobrostan dla siebie i innych?

Buddyzm tybetański przemówił do mnie w trudnym okresie – wspomina. – Nastoletnia córka się buntowała, ja czułam upływ czasu i jego konsekwencje. Coś się kończyło: rola matki, nauczycielki, pięknej kobiety... Część mojego życia przemijała. Kim teraz jesteś, Iza? – zapytałam siebie.

Jeśli kobieta nie ma nic poza obowiązkami, co zostaje, gdy znikają? Buddyzm tybetański dał odpowiedź: rzeczy nie ma. Jest umysł, który interpretuje i ocenia. Jeśli umiem z nim pracować, przeprowadzi mnie przez nieszczęścia, problemy, przemijanie. Buddyzm pomaga uwalniać się od iluzji i radzić sobie z tym, co trudne – przekonała się o tym szybko. Córka przed maturą wywraca jej świat, wyprowadza się. Mówi: rzucam szkołę, nie idę na studia, nie chcę być tobą! – Trudne doświadczenie – opowiada Iza. – Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam. Nie spałam, nie jadłam. Buddyzm pomógł przyjrzeć się emocjom i zaakceptować życie w każdym z jego przejawów jako formę doświadczania rzeczywistości. Mąż położył na stole receptę: bilet do Indii.

Pojechali patrzeć na ocean i medytować. – W religii katolickiej ciało to profanum, coś nieczystego, zaledwie nośnik świadomości. W buddyzmie tybetańskim jest cenne, potrzebne do oświecenia. Mamy o nie dbać – tłumaczy Iza. – Dla mnie ten szacunek jest ważny. Ciała ludzi medytujących są szczęśliwsze, rozluźnione. To duża wartość, którą dał mi buddyzm – rozpoznawanie emocji w cielesności i uwalnianie ich. W medytacjach wracam do doświadczenia traumy z córką. Siadam na poduszce, przywołuję ucisk w gardle i bolesną pustkę w brzuchu. Uczę się akceptować trudne emocje, wtedy przestają mnie druzgotać. To pomaga wierzyć, że w trudnych zdarzeniach jest ukryta mądrość. To, co rani, często ma ukryty sens, pomaga dojrzeć, widzieć więcej. W życiu Izy tak się stało. Córka w końcu zdała maturę, studiuje ogrodnictwo. Świat się uporządkował.

– Joga i medytacja buddyjska przekłada się na moje życie – mówi Iza. – Uczy zgody na zmianę, przemijanie i trud. Nauczyciel każe ci zrobić niewygodną pozycję i w niej zostać, nie uciekać od dyskomfortu. Pracować z umysłem, nakazać mu akceptację cierpienia. Taka umiejętność to nie słabość, lecz siła. Uczy, że to, co się wydarza, ma prawo się zdarzyć, a ty przeżyjesz ból. – Budda nie był bogiem – tłumaczy – tylko człowiekiem, który wytyczył ścieżki dochodzenia do szczęścia. Czemu z nich nie korzystać? Spróbowałam i wiem, że droga, którą idę, jest słuszna.

Kończę 55 lat i mam więcej zgody na siebie niż w całym poprzednim życiu. Akceptuję świat takim, jaki jest. Wiem, że każde doświadczenie ma głęboki sens i służy rozwojowi.

Z miłości do życia

Paulina Osińska, protestantka od bardzo dawna, a oficjalnie od 14 lat, członkini Kolegium Kościelnego warszawskiej parafii Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Działa w Fundacji Wiara i Tęcza na rzecz chrześcijan LGBT+. Z wykształcenia hebraistka, z zawodu tłumaczka audiowizualna

Rok 2010, Kościół Ewangelicko-Reformowany przy alei Solidarności w Warszawie. Trwa uroczystość przyjęcia nowych członków. Wśród nich Paulina Osińska. Na środku kościoła czyta wotum, fragment Biblii, który uznała za swoje chrześcijańskie motto życia – cytat z Listu do Efezjan 2,8–10 o zbawieniu z łaski, ale nie z uczynków, i o tym, że do dobra zostaliśmy stworzeni. Trzy miesiące później weźmie ślub w... Kościele Katolickim – zgodnie z wyznaniem pana młodego, ale przystąpi do niego już jako protestantka. Zależało jej, by przysięgę złożyć w zgodzie ze sobą.

– Obie uroczystości były przypieczętowaniem świadomej decyzji, do której długo dojrzewałam – mówi. – Ślub zmotywował mnie ostatecznie do zmiany wyznania, ale ten krok poprzedził rok nauk w Kościele Ewangelicko-Reformowanym, trzy lata uważnego przyglądania się temu wyznaniu i długie lata wewnętrznego poczucia, że jest protestantką. Wcześniej były poszukiwania...

Jej dzieciństwo to „pełne zanurzenie” w religii katolickiej. Babcia zabierała ją rano na mszę, uczyła modlitwy: – Byłam dzieckiem ponadprzeciętnie uduchowionym. Fascynowały mnie święte obrazy, anioły, różańce. Lepiłam szopki z modeliny dla babci na święta, a gdy przyjeżdżał papież, stawiałam ołtarzyki w swoim oknie. Pamiętam, że już wtedy na mszy czekałam na Ewangelię, bo tam była treść, a chciałam rozumieć, w co wierzę. Szukałam w religii sensu i zasad zgodnych z moim sumieniem – mówi.

Jako nastolatka trafiła w telewizji na program o różnych wyznaniach chrześcijańskich, w tym o prawosławiu i protestantyzmie. To daje do myślenia – są inne ścieżki wiary. Ciekawią ją różnice. Zgłębia temat reformacji: – Zachwycili mnie arianie, pacyfiści – wspomina Paulina. – Chcieli dobrego świata dla wszystkich. Nosili drewniane miecze, bo nie uznawali wojen. Imponowało mi, że odważyli się żyć zgodnie z przekonaniami, choć ich potępiano! Paulinę ciekawi, w co wierzą inni. Czyta nie tylko o odłamach chrześcijaństwa, ale o religiach Wschodu, o historii narodu żydowskiego. Po maturze wybiera hebraistykę na UW, chce poznać kulturę i język, „żeby móc czytać Biblię w oryginale”. O zmianie wyznania wówczas nie było mowy, ale iskra buntu pojawiła się kilka lat wcześniej, na zimowisku harcerskim w górach. Koleżanka czyta głośno Biblię o tym, że... kobiety powinny chodzić w chustach i być posłuszne mężczyznom. Nie dowierza: co to za bzdury? Uwiera ją służebna rola kobiet wobec mężczyzn, akcentowana przez katolickich duchownych. Ale odkrywa, że interpretacji Pisma jest wiele. Trafia do jednego z nowo powstałych w latach 90. Kościołów ewangelikalnych. To odłam, który radośnie traktuje wyznawanie wiary: tańczą i śpiewają na nabożeństwach. Po dwuletniej fascynacji czuje rozczarowanie – kolejna religia odcięta od współczesnych realiów. Seks przedmałżeński i aborcja – niedopuszczalne. Związki homoseksualne – nieakceptowalne. Homofobię w Kościele, który jakoby głosi miłość, Paulina uznaje za hipokryzję. Jej przyjaciel jest gejem, miałaby nim pogardzać, bo chce tego religia?

– Rygorystyczne zasady obyczajowe wydały mi się absurdalne – wyznaje. Powrót do katolicyzmu nie wchodził w grę, czułam się już protestantką. Poza tym zaczęły wychodzić na jaw nadużycia seksualne katolickich duchownych, w tym afery pedofilskie. Stałam się krytyczna. Wiara nie wyklucza rozumu. Nie zwalnia od myślenia. Paulina czyta, słucha duchownych i dochodzi do wniosku, że wiele ich zaleceń to nieżyciowe pobożne życzenia. Modlitwa zamiast realnego działania w życiowych kryzysach? Nie umie przyjąć takiej postawy. Robi rachunek sumienia i przyznaje, że religię przyjmowała bezkrytycznie, bo była ucieczką od smutnej rzeczywistości:

– Ojciec był alkoholikiem. Uczepiłam się Kościoła jako panaceum na tę sytuację. Chciałam wymodlić, by tata przestał pić, aż zrozumiałam, że to nie zależy ode mnie, że mogę jedynie zająć się własnym życiem.

Pomogła mi w tym psychologia. Przeszłam terapię i dojrzałam do myśli, że nie mogę przyjąć wyznania, które każe powierzać trudne sprawy Bogu, zrezygnować z własnej sprawczości i nie zadawać pytań. Pragnęłam znaleźć osobistą drogę. Dałam sobie prawo, by wątpić i pytać o wszystko, co ważne dla mnie. Zastanawia się, co znaczy „życie w zgodzie ze sobą”. Chce wspierać osoby LGBT+ w drodze do równości małżeńskiej, jest za równouprawnieniem kobiet. Zgłębia prawdy wiary, ale sprawę grzechu stawia między sobą a Bogiem, bez pośrednictwa księży. Wie, że to nie do pogodzenia z katolicką doktryną.

Pamięta z dzieciństwa kościół ewangelicko-reformowany przy alei Solidarności. Stoi blisko katolickiej świątyni, do której kiedyś chodziła z babcią na mszę. Zagląda tam. Podoba się jej. Dowiaduje się, że wierni mają wpływ na sprawy wspólnoty. Wybierają Kolegium Kościelne, delegatów na Synod. Płeć nie jest ograniczeniem. Pastor może mieć żonę, pastorka męża. Rozwód to nie koniec świata. – To dowód podążania za realnym życiem i szacunku dla ludzkich spraw – opowiada.

– Kiedyś byłam z mężem na mszy katolickiej prowadzonej przez duszpasterstwo osób rozwiedzionych. Ci ludzie mogli podejść do ołtarza po błogosławieństwo, ale nie do komunii. Zirytowała mnie ta segregacja. Są sytuacje, w których mamy prawo się rozstać. Czasem to odpowiedzialna decyzja, która pozwala uniknąć cierpienia. Nie rozumiem piętnowania rozwiedzionych. I nie pojmuję zakazu kapłaństwa kobiet. W Kościele reformowanym mamy dwóch pastorów rozwiedzionych i ożenionych powtórnie. Jest też pastorka, w Warszawie będzie następna. Paulina i jej mąż chodzą na msze albo razem do któregoś z kościołów, albo każde „do siebie”. To taki „ekumenizm w rodzinie”.

– Czasem wydaje mi się, że ludzie dobierają sobie wyznanie zgodne z temperamentem – mówi. – Ktoś spragniony ciszy, zostanie kwakrem. Osoba żywiołowa lepiej poczuje się u zielonoświątkowców, gdzie śpiewa się gospel. Kolega luteranin mówi: Mam swój spokojny kościół, ale gdy potrzebuję „nabożeństwa na bogato”, idę do prawosławnych. Ja to rozumiem. Z Bogiem można się spotkać na różne sposoby...

Kto wybiera Kościół Ewangelicko-Reformowany? – Ci, którzy wierzą w sprawczość i chcą się zmieniać na lepsze – odpowiada Paulina.

– Od początku pociągało mnie zawarte w słowie „reformowany” zobowiązanie, żeby nie zamurować się w jednej postawie, tylko ją rewidować. W zgodzie z Biblią, ale nie ignorując współczesnego świata. Potrzebuję wyznania, które pozwala mi na miłość do siebie. Przecież Jezus mówi: „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Miłość jest niewykonalna bez pokochania siebie. W tym przekazie wszystko mi się spotyka: wiara, życie i tęcza.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 08/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również