Wywiad

Jerzy Stuhr: "Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia"

Jerzy Stuhr: "Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia"
Fot. Karol Makurat/REPORTER

Według Jerzego Stuhra każdy dzień to niewiadoma, trzeba mieć odwagę, by jej wyjść naprzeciw. On za każdym razem, gdy odzyskuje zdrowie, ma większy apetyt na spotkania ze światem, bo w jego charakterze dominuje wola walki i twórcza pasja. Ma też w sobie pokorę wobec życia. Pomaga mu je cenić.  

Wybitny aktor. Jeden z tych, których za świetne role (w "Amatorze", "Wodzireju" czy "Seksmisji") nie tylko się poważa, ale i... lubi. Jego kwestie, jak choćby "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!", weszły do języka polskiego. Zyskał też szacunek za pełną optymizmu walkę z osobistymi dramatami: przeszedł dwa zawały, udar, zmagał się z rakiem krtani. Jak sam mówi: "Do zdrowienia potrzebna jest cierpliwość". Koneser sztuki i życia. Jego drugą ojczyzną od pół wieku są Włochy. Właśnie pakuje się na kolejny wyjazd z żoną Barbarą, do Wenecji. W przerwie siadamy przy kawie w ogrodzie. Długą chwilę milczymy, tak jak pan Jerzy lubi. Nigdzie się nie śpieszymy. Kontemplujemy razem świat. Ptaki śpiewają, lipy kwitną, ziemia pachnie...

Jerzy Stuhr: "Jak ci ktoś podarował życie, to je sobie cenisz"

Niespieszne obcowanie z przyrodą przynosi panu szczęście?

Jerzy Stuhr: Ukojenie. Radość, że przeżyłem kolejny rok. Już za niczym nie pędzę. Cieszę się, że znowu to słyszę, widzę i czuję. Zastanawiam się, ile jeszcze tych wiosen będzie? Parę dni temu żegnaliśmy Jurka Trelę. Dzwonił do mnie w imieniny, mówił, że się trzyma: „Ty dałeś radę z chorobą, to i ja dam radę”. Mój przykład dodawał mu otuchy. Nie załamywał się, wykazywał wolę walki. Chciał żyć… Mój przyjaciel i pierwszy partner sceniczny. Stary Teatr rok ’72...

Spędziliście na scenie i planach filmowych… 50 lat! Imponujące.

Całe dorosłe życie z nim spędziłem! Był cichy, skromny, dowcipny. U niego wszystko pochodziło z bólu, nie miał takiej łatwości uprawiania tego zawodu jak my, dlatego to się ceniło. W Starym każdy z nas wiedział, ile kosztowało go granie. Widać było, że on naprawdę cierpi. Podczas Dziadów Swinarskiego siedziałem z Jurkiem w jednej garderobie. Po Wielkiej Improwizacji zawsze był wycieńczony, więc zażyczył sobie, by w przerwie dostarczano mu tlen. Za każdym razem dostawał poduszkę tlenową. Pewnego wieczoru wpada do garderoby rekwizytor i woła: „Rany boskie, zapomniałem o tlenie. Trela mnie zabije”. Na co odzywa się Jurek Bińczycki: „Dawaj tę poduszkę”. I napompowaliśmy ją we dwójkę zwykłym powietrzem. Przychodzi Jurek słaniający się po Wielkiej Improwizacji, bierze poduszkę i zaczyna wdychać. Po chwili mówi do mnie: „Widzisz, co to znaczy tlen. Zaraz robi się człowiekowi lepiej”.

Kiedyś mi pan powiedział: „Za każdym razem, gdy odzyskuję zdrowie, wracam z jeszcze większym apetytem na przygodę ze światem”.

Zawsze wtedy myślę: „Pan Bóg mnie pokarał, ale odpuścił”. Jak ci ktoś podarował życie, to je sobie cenisz. Pierwszy był zawał, miałem wtedy 37 lat. Profesor, który mnie uratował, powiedział: „Niech pan nie myśli o scenie, tylko o rencie”. Przeżyłem drugi zawał, a po nim przyszła choroba onkologiczna. Wyszedłem po dziewięciu miesiącach ze szpitala i tydzień później leciałem do Rzymu mierzyć kostium przeora jezuitów w filmie L’ultimo Papa Re, do którego zaprosił mnie Luca Manfredi. Jak wysiadłem na lotnisku Fiumicino, ugięły się pode mną nogi, taki byłem słaby. Miałem tak wycieńczony organizm, że musiałem się go uczyć od początku. A na koniec udar. Dwa lata minęły, a ja gram we Włoszech, w obcym języku, co zawsze jest trudniejsze.

Jerzy Stuhr: filmy

Nie wszyscy wiedzą, że Włochy to pana wielka miłość od pół wieku.

W 1970 na trzecim roku szkoły teatralnej dostałem stypendium z Ministerstwa Kultury i w Wenecji spędziłem ponad dwa miesiące. Akurat trwał festiwal filmowy. Stałem na plaży w Lido wśród gapiów podziwiających gwiazdy filmu i do głowy mi nie przyszło, że lata później sam przejdę po czerwonym dywanie i odbiorę tam nagrodę. Zacząłem uczyć się włoskiego i zakochałem w Italii. Po kilku latach na zaproszenie uniwersytetu w Pizie pojechałem zagrać Onych Witkacego w reż. Giovanniego Pampiglione w teatrze w Pontederze. Spektakl okazał się sukcesem, posypały się propozycje kolejnych występów w Rzymie i Mediolanie. No i poszło. Zostałem zaangażowany do Teatro Stabile w Trieście, uczyłem aktorstwa w szkole w Bolonii oraz w Perugii. We Florencji prowadziłem letnie kursy dla aktorów i studentów. Potem było wspaniałe Palermo i Teatro Libero, gdzie robiłem Czarowną noc Mrożka. A w 1997 roku na festiwalu w Wenecji pokazano moje Historie miłosne. Dostałem nagrodę dziennikarzy i krytyków – FIPRESCI. Mój film zobaczył Nanni Moretti. Przez miesiąc puszczał go w swoim kinie Cinema Sacher na Trastevere w Rzymie. Tak się poznaliśmy. Później zaproponował mi rolę w filmie "Kajman".

 

I specjalnie dla pana wymyślił rolę w obsypanym nagrodami filmie "Habemus Papam", o człowieku, który zostaje wybrany na papieża, lecz nie chce się podjąć tej roli i ucieka z Watykanu.

Marzyłem o tym, by ktoś w świecie napisał dla mnie rolę. Tak jak w Polsce Kieślowski pisał "Amatora" czy Falk "Wodzireja". I to się w końcu stało we Włoszech. Dowiedziałem się o tym dopiero na planie.

Dziękowałem scenarzystom, że rola rzecznika Stolicy Apostolskiej jest tak fantastycznie napisana, że mi się to gra jak na skrzydłach. A oni na to: „Bo pisaliśmy ją z myślą o panu”. Grałem oczywiście po włosku, ale uparłem się, że kwestię „cholera jasna!” wypowiem po polsku. Zazdroszczę Włochom, że potrafią kpić z rzeczy świętych. Moretti nigdy nie zrobiłby filmu na kolanach. A u nas wszystko jest na kolanach, nie potrafimy żartować z sacrum. Po abdykacji papieża Benedykta XVI film okrzyknięto jako proroczy.

Ciekawe, czy podobnie będzie z następnym filmem. Niedawno spędził pan miesiąc w Turynie na planie "Nie umrę z głodu". Temat na czasie...

Główny bohater, znany szef kuchni, którego kariera zakończyła się katastrofą, postanawia podnieść się z upadku, podejmując walkę z marnowaniem żywności. Ja gram bezdomnego, byłego fałszerza obrazów, który znalazł się w więzieniu, a potem na ulicy. Nie ma nic i nie chce mieć nic, a to piękna filozofia. Na końcu obaj zakładają jadłodajnię dla bezdomnych. Morał z tego taki, że w życiu możesz stracić wszystko, ale musisz coś jeść. To też film o epoce, w której żyjemy, o potrzebie egzystencjalnej prostoty. Kręciliśmy noc w noc w brudzie i zimnie. Dzień zdjęciowy rozpoczynał się zazwyczaj o godz. 17, a kończył po trzeciej nad ranem. Pracowaliśmy w centrum, gdzie są wąskie uliczki, kampery producentów nie mogły tam wjechać, więc stołowaliśmy się w okolicznych tawernach.

Czekając na swoją scenę, postanowiłem rozgrzać się w pobliskiej kawiarni i zamówić herbatę. Siadam przy stoliku, podchodzi kelner i… stanowczo prosi o opuszczenie kawiarni. Byłem ubrany jak kloszard i wzięto mnie za kloszarda! Na nic zdały się tłumaczenia, że za rogiem kręcimy film, a ja jestem aktorem.

Obraził się pan czy potraktował to jako ciekawe doświadczenie?

Nie obrażam się łatwo. Na własnej skórze poczułem, co znaczy być wykluczonym ze społeczeństwa. To człowiekowi na nowo ustawia priorytety, daje do myślenia. Zawsze byłem uważnym obserwatorem, w budowaniu roli inspirowało mnie życie. Tydzień temu skończyłem kolejny film "Il sol dell’avvenire". Nanni Moretti ponownie zaprosił mnie na plan, tym razem w roli polskiego ambasadora, który ma o 30 lat młodszą narzeczoną. Tak się dziwnie składa, że w Polsce nie dostaję żadnych propozycji filmowych, a we Włoszech co chwilę. To film o roku ’56 na Węgrzech. Do Rzymu przyjeżdża cyrk węgierski na występy, w trakcie ich pobytu na Węgrzech wybuchają zamieszki i artyści nie mogą wrócić. Granie u Morettiego to ciężka robota, bo on potrafi robić po 40 dubli, a ja po piątym zaczynam umierać i jestem coraz gorszy. Mylę się w tekście, bo mnie to już nudzi. A Moretti dopiero się rozkręca. Na końcu jest piękna oniryczna scena na Fori Imperiali. W hołdzie Felliniemu. Zaczynaliśmy ją codziennie od Colosseo, a kończyliśmy na Campidoglio. Ogromny pochód wolności, tysiące ludzi, orkiestra, bohaterowie filmu, słonie, żyrafy, linoskoczkowie – 30 dubli! Myślałem, że umrę. Asystenci co chwilę do mnie przybiegali i mówili: "Dżersi, radośnie! Uśmiechaj się, przecież jesteś zakochany!". Chciałem ich zamordować.

 

Jerzy Stuhr i wielka miłość do Włoch

Ma pan ulubione miejsca w Rzymie?

Piazza del Popolo. Kiedy kręciliśmy filmy w centrum Rzymu, zazwyczaj to była nasza baza. Obok, w Basilica Santa Maria del Popolo, wiszą wspaniałe dzieła Caravaggia: Ukrzyżowanie Piotra i Nawrócenie św. Pawła. Na tym placu znajduje się kawiarnia Canova, gdzie kochał przesiadywać Fellini, który zresztą mieszkał tuż obok na via Margutta razem z Giuliettą Masiną. Ja wolę kawiarnię Rosati, która mi przypomina Noworola na Rynku w Krakowie. Lubię się tam zaszyć, zamówić espresso, poczytać „Corriere della Sera”, poobserwować ludzi. W Rzymie, w ogóle we Włoszech, odzyskuję prywatność. Włóczę się, zagapiam, nikt mnie nie nagabuje. Taka ulga, że już jestem poza obserwacją innych ludzi. Tam odpoczywam.

Który z włoskich mistrzów kina był dla pana największą inspiracją?

Federico Fellini. Jedyny filmowiec, który potrafił stworzyć poezję na ekranie. To mi imponuje, sam tego nie potrafię. Tylko raz, w Dużym zwierzu, byłem blisko. Ważny jest też Giuseppe Tornatore. Lata temu w siedzibie Rai w Turynie rejestrowaliśmy dla telewizji Z prochu powstałeś Pintera. W pewnym momencie podszedł do mnie jakiś facet i mówi: „Jestem tu montażystą, a pan był aktorem Kieślowskiego. Uwielbiam jego filmy, czy mogliśmy chwilę o nim porozmawiać?”. Na przerwie poszliśmy do stołówki i ładnie mu odpowiedziałem na wszystkie pytania o Krzyśka. Po trzech latach jestem w Legnicy z moimi studentami, w nocy oglądaliśmy relację z ceremonii rozdania Oscarów. Patrzę, kurczę, przecież ja tego gościa znam, gadałem z nim w Turynie! Giuseppe Tornatore właśnie odbierał Oscara za Cinema paradiso.

Aktorstwo to uprzywilejowany zawód?

Tak. Bo daje pewną dozę wolności. Zawsze to ceniłem. Jestem w innym świecie i nikt do tego świata nie ma prawa wejść. Ale… nie lubiłem grać. Najbardziej w tym zawodzie fascynowało mnie kreowanie, poszukiwanie, kombinowanie, jak psychologicznie rozgryźć sędziego w Zbrodni i karze. Ale w samym graniu... wieje nudą. W Starym Teatrze graliśmy spektakle po 10, 12 lat! Potem przez 30 lat tysiąc razy zagrałem Kontrabasistę. Kiedy zaczynałem, miałem 37 lat, tyle co bohater sztuki. To mnie męczyło. Krysia Janda – dzisiaj z nią o tym rozmawiałem przez telefon – uwielbia granie. Ja mówię: „Krysia, zlituj się, ile można!”. Ale ona jest nieugięta. A z drugiej strony ze Zbrodnią i karą objechaliśmy cały świat, to też dawało poczucie wolności.

A którą swoją podróż szczególnie pan zapamiętał?

Trzymiesięczne tournée po Ameryce Południowej, szczególnie Argentynę. Świat zupełnie egzotyczny. Mentalnościowo niby blisko, a jednak daleko. Gombrowicz kochał Argentynę. W Buenos Aires poznałem jego przyjaciół. Życie kwitło tam w środku nocy: otwarte księgarnie, nie tylko bary. Pamiętam, jak zapytałem jednego z przyjaciół Gombrowicza: „Jorge, jak to jest, że ty ubierasz się pięknie i o drugiej w nocy wychodzisz z domu?”. A on na to: „Bo to jest wielka przygoda. Wychodzę i nie wiem, z kim wrócę”. Z Argentyny przywiozłem Matkę Boską z plastiku. Kicz totalny: postać obleczona błękitną szatą, a znad głowy rozchodzą się złociste promienie. Dostałem ją od przyjaciół Gombrowicza. Żeby przeżyć pierwsze lata emigracji, Gombrowicz sprzedawał „bozie z plastiku”, miał w domu maszynkę do ich produkcji. Nazwałem więc tę figurkę Matką Boską Gombrowiczowską. To było 30 lat temu, a ona wciąż stoi przy moim łóżku w domu na wsi.

Na wakacje pan się tam przeprowadza. Co pan tam sobie najbardziej ceni?

Tam jest cisza, spokój, to co lubię. Dom się starzeje, więc mam przy nim dużo pracy. Pół dnia prace fizyczne, reszta – odpoczywanie i czytanie. Kiedyś czytałem kilka rzeczy naraz, teraz już nie. Skończyłem książkę o walce sędziego Falcone z mafią sycylijską i zacząłem nową panią Tokarczuk Empuzjon. Ostatnio musiałem uczyć się wielu tekstów po włosku, a uczyć się mogę tylko rano. Od 7 do 10 tłuczenie tekstu. Czysta memoryzacja. Mój bezdomny mówi wyszukanym, literackim językiem. Walczyłem cztery miesiące z tym tekstem. Ale udało się. Niedawno dostałem nową propozycję: rola emerytowanego profesora, który postanawia podarować synowi pianino. Kulturalny gość, grzeczny, ale nie chce wpuścić do domu Romów, żeby to pianino wynieśli. Boi się, że go okradną. W końcu wymyśla, że z synem wystawią to pianino na klatkę schodową, żeby Romowie mogli je stamtąd zabrać. A pianino się zaklinowało. Jak u Polańskiego w filmie Dwaj ludzie z szafą. Impas. Nie ma jak wyjść, nie ma jak wejść. Mocny temat. I bardzo współczesna historia.

Jerzy Stuhr: "Dzieci zawsze były u mnie na pierwszym miejscu"

Myśli pan o przemijaniu?

Tak, od czasu mojej pierwszej choroby. Jak miałem chorobę onkologiczną, myślałem, że już odchodzę, tyle że powolutku. Przy zawale serca wszystko dzieje się nagle: bum, gruch i po sprawie. Choroba onkologiczna się tli, masz czas na przemyślenia. Podsumowujesz siebie. Myślisz: "Coś tam zrobiłem. Mam dwoje dzieci". Dzieci zawsze były u mnie na pierwszym miejscu. Role to łątki. Tylko niektóre zostały ze mną. Na przykład Porfiry Pietrowicz ze"Zbrodni i kary", "Kontrabasista", dwie włoskie role witkacowskie: "Mątwa" i "Oni". Witkacego zawsze uwielbiałem, bo to był czysty absurd.

Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia. Jestem spokojny.

Co by pan powiedział młodym ludziom, którzy wchodzą w życie?

Idźcie za pasją. Całe życie tak robiłem, choć nie było łatwo. Teściowa pytała Basię: "A Jurek nie chciałby być kierownikiem domu kultury? Przynajmniej miałby konkretny zawód. Kto to jest ten aktor?!". Ale poszedłem za pasją, a żona mnie w tym wspierała. Życie może być wielką przygodą. Trzeba tylko mieć odwagę w nią wyruszyć.

Kim był Jerzy Stuhr?

Jerzy Stuhr - ur. 18 kwietnia 1947, zm. 9 lipca 2024. Aktor, reżyser, pisarz i pedagog. Prywatnie mąż Barbary Stuhr, skrzypaczki, artystki i założycielki zespołu Amar Corde. Miał dwoje dzieci: Macieja i Mariannę.
Grał u Żuławskiego, Gruzy, Krauze, Kieślowskiego i Wajdy. Wielką popularność przyniosła mu rola w filmie "Seksmisja" Juliusza Machulskiego (1983). Ponadto oglądaliśmy go w filmach: "Kingsajz", "Dekalog X" czy "Obywatel Piszczyk".
Rektor PWST w Krakowie (1990-1996) oraz (2002-2008). Od 1994 roku debiutował jako reżyser w filmie "Spis cudzołożnic". Dubbingiem w bajce "Shrek" do roli Osła zyskał popularność u tej młodszej widowni.
Przeszedł dwa zawały serca, chorobę nowotworową krtani oraz udar. Zmarł 9 lipca 2024 w wieku 77 lat.

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również