Dziś Izabela Kuna nie przejmuje się już tak bardzo zdaniem innych. No, może poza opinią męża i dzieci, którzy na szczęście są z niej dumni. Nawet gdy jest trochę… śmieszna.
Spis treści
PANI: Za chwilę premiera serialu „Klara”, ekranizacji twojego debiutu prozatorskiego, w którym grasz tytułową rolę i jesteś producentką kreatywną. Książkowa Klara, kobieta w średnim wieku, nie ma męża ani dzieci. Za to ma toksyczną matkę, żonatego kochanka, kota i najlepszą przyjaciółkę Wronkę, w którą wciela się Kasia Warnke. Znałyście się wcześniej?
Izabela Kuna: Tylko przelotnie. Dopiero dzięki wspólnej pracy poznałyśmy się bliżej. Zaczęło się od castingu do roli Wronki, który trwał kilka dni i na którym pojawiło się wiele wspaniałych aktorek. Dla mnie sytuacja była niezręczna, bo sama na castingi nie chodzę. To nie arogancja, ja się ich po prostu boję i mocno przeżywam. Bardzo rzadko coś wygrywałam, dlatego teraz chodzę już tylko czasami. Doskonale wiedziałam, co czują moje koleżanki. Długo szukaliśmy Wronki, zagrała Kasia. Wronka jest błyskotliwa i czarująca, ale też w pewien sposób złamana, podszyta cierpieniem. Znosi swoją samotność z żartem i nonszalancją. To osoba, z którą chciałabym się przyjaźnić. Tak jak z Klarą, której dałam wszystko, co we mnie najlepsze i najgorsze. (śmiech) Klara ma moją wrażliwość i trochę moich doświadczeń, także łóżkowych, jednak jest ode mnie odważniejsza.
W „Klarze” opowiadasz o ciągłym poszukiwaniu miłości. O zagubieniu. I o nieukochaniu.
Te stany towarzyszą mi, odkąd byłam mała. Nigdy nie czułam się wystarczająco kochana, wystarczająco dobra i wystarczająco ładna. Do Marka (Marek Modzelewski - przyp. red.) bez przerwy mówię, żeby mnie przytulił, bo potrzebuję więcej czułości. Ale to poczucie nieukochania ma swoją metrykę i nie ma związku z tym, że ja jestem zadowolona ze swojego życia. Zawodowo jestem w dobrym miejscu i podobają mi się rzeczy, które robię, a praca sprawia, że czuję się potrzebna. Prywatnie też myślę o sobie dobrze. Moja samoocena jest znacznie lepsza niż dawniej, ale gdzieś tam w środku jest ciągle ta dziewczyna, której nikt mocno kiedyś nie przytulił i żadne tabletki na to nie pomogą. Ja ją lubię bardzo. Chciałabym, żeby ktoś ciągle utwierdzał mnie w przekonaniu, że jestem fajna. Powtarzał, że zasługuję na to, co mam, i że mogę robić, co chcę. Żeby mi powiedział „Wszystko jest dobrze, Iza”. Ja to mówię do siebie, ale trochę za mało. Dlatego kiedy widziałam wzruszenie w oczach Marka, jak oglądał „Koronację”, jak usłyszałam aprobatę naszych dzieci, to z tego szczęścia właśnie tańczyłam do rana. Na chwilę poczułam się totalnie szczęśliwa. Marek pojechał do domu, a ja balowałam sama na parkiecie. Poczułam, że jestem niesamowicie fajna. My się zresztą poznaliśmy z Markiem na premierze „Koronacji” niemal 20 lat temu w Teatrze Narodowym.
On zawsze mówi o tobie „aktorka wybitna”. Kiedy osiem lat temu robiłam z nim rozmowę do Partnerów, tak opisywał wasz związek: „Spokój i sielanka domowa to nie dla nas. Telewizor, rower, spacer w parku – sorry, ale nie. Jest dużo emocji, dużo słów, rozstawania się i godzenia”. Coś się zmieniło?
Jest mniej rozstawania się, bo już mi się nie chce popisywać, uspokoiłam się. Nie miewam już takich napadów histerii czy złości jak kiedyś. Oczywiście zdarzają nam się kłótnie, wiadomo, ale nie stawiam już spraw na ostrzu noża. Nadal nie lubimy wspólnych spacerów, nie robimy razem zakupów. Tak naprawdę bardzo rzadko się widujemy. Bo najczęściej kiedy ja jestem w domu, to Marek jest w pracy, a jak on wraca, to ja idę do teatru, bo mam wieczorem spektakl. Może to jest nasz sposób na związek? Czas spędzamy razem prawie tylko rano. Ja wstaję wcześnie, o szóstej, idę z psem na spacer, kupuję w piekarni bagietki i kiedy wracam do domu, mamy godzinę, żeby posiedzieć przy kawie i pogadać. Zanim on zacznie pić swoją, ja już mam pusty kubek. On się dziwi: „Już wypiłaś? Nie umiesz pić kawy…”, po czym robi mi następną. I tak jest za każdym razem.
Kiedy pracujecie razem, też jest spokojnie?
My sobie nie wchodzimy w drogę, jeśli chodzi o pracę. Jak pisał scenariusz do „Klary”, nie było między nami spięć, bo dostał do rąk dobry materiał. (śmiech) A mówiąc poważnie, wiele osób przed nim próbowało adaptować moją książkę na scenariusz, ale dopiero Marek zrobił to naprawdę dobrze. Marek jest najlepszy, serio. Napisał świetne odcinki. Najbardziej cieszy mnie, że oglądał serial i jest zachwycony. Mną w serialu również.
„Dziewczynka musi mieć ładne wszystko” – tak mówi matka do małej Klary. Po czym dodaje, że Klara nie ma ładnego nic.
Zawsze zabiegałam o przychylność i uznanie mamy. Chciałam usłyszeć od niej, że jestem wystarczająco dobra. Tylko im bardziej się o to biłam, tym wyraźniej widziałam, że nic z tego nie będzie. Wyrosłam w przekonaniu, że nie zasługuję na nic. Że inni są lepsi ode mnie, więc ja się muszę starać bardziej. Długo byłam o to wściekła, ale już nie jestem na etapie pretensji, żalu i walenia pięściami. Poznałam swoje emocje i dosyć na tym. Pewną formą terapii było dla mnie napisanie książek. Dlatego powstała „Klara jedzie na pogrzeb”. Ja wiem, że nie zmienię kogoś, kto ma osiemdziesiąt kilka lat. Nie przekonam do myślenia inaczej, do rozmowy innym językiem. Za to mogę o samej sobie myśleć inaczej, lepiej. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć również na moją mamę z większą czułością. Po premierze „Koronacji” podeszła do mnie studentka, która słyszała, jak mówię do moich studentów: „Cieszcie się, że przyszli dziś wasi rodzice, bo moja mama była na premierze mojego spektaklu tylko raz”. I ta studentka powiedziała: „Pani też niech się cieszy, bo moja nie była ani razu”. I wtedy pomyślałam, że chociaż zmieniają się czasy, zmieniają się okoliczności, to wszyscy przeżywamy podobne emocje, szukamy tego samego.
Starasz się być czułą matką?
Ja jestem czuła. Powtarzam swoim dzieciom, jakie są fajne. Wspieram ich i motywuję. Zawsze chciałam być dobra w tym, co robię: być dobrą aktorką, dobrą pisarką, dobrą reżyserką, dobrą nauczycielką i przede wszystkim bardzo dobrą matką. Wysoko stawiam sobie poprzeczkę. A czy rzeczywiście jestem dobrą matką? Nie mnie to oceniać. Ale bardzo bym chciała, żeby moje dzieci mnie lubiły. Na pewno pierwsze macierzyństwo było dla mnie trudniejsze. Kiedy urodziła się Nadia, byłam bardzo młoda i nie miałam wsparcia. Nikt mi nie powiedział, że mogę gorzej się czuć, że mogę mieć depresję poporodową, nikt się mną nie zaopiekował. Potem, kiedy byłam już sama z córką, musiałam nas dwie jakoś utrzymać, więc dużo pracowałam i prawie nie było mnie w domu. Radziłam sobie bardzo dobrze, bo chciałam całemu światu udowodnić, że robię to doskonale. Ale czułam się bardzo źle. Z kolei Staszek urodził się, jak miałam prawie 40 lat i byłam w związku z Markiem, więc to była kompletnie inna sytuacja. Nie byłam w rodzicielstwie sama, wszystkie obowiązki dzieliliśmy na pół. Wtedy przestałam się bać i poczułam, że wreszcie mogę oddychać. Bo jest ktoś, kto mnie może w różnych sprawach wyręczyć, podjąć niektóre decyzje za mnie, zająć się rzeczami, które wcześniej musiałam ogarniać sama. Lub najzwyczajniej w świecie pozwoli mi odpocząć.
Stanisław ma 15 lat, Nadia 28. Rozumiesz ich świat?
Żywo interesuję się tym, co robią. Co czytają, co oglądają, jakiej muzyki słuchają, w jakie gry grają, gdzie chodzą. Dzięki temu się rozwijam. Myślę, że nie grozi mi zostanie dziadersem czy dziaderką. Być może dlatego Nadia, chociaż jest bardzo samodzielna i niezależna, czasem zwierza mi się i pyta o zdanie. Ale znam też pokolenie mojego nastoletniego syna. Oczywiście jego świat jest zupełnie inny niż mojej córki czy mój. A nie ma nic gorszego niż mówienie do dziecka: „Ja w twoim wieku…”. To jest folklor, nic więcej niż ciekawostka historyczna. Do dzisiaj pamiętam opowieści rodziców o biedzie, o wojnie. Matka nieustannie cytowała mi wiersz Baczyńskiego: „I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc…”, żebym wiedziała, jak mam lepiej. Dorastałam w strachu przed tą wojną, przed śmiercią, przed tym, że kiedyś wyjdę i nie wrócę. A potem był kryzys, stałam w kolejkach po chleb i bałam się, że tego chleba w końcu zabraknie. Mnie i moim rówieśnikom nikt nie pokazywał pięknego świata wokół, tylko karmiono nas mrocznymi wizjami przeszłości i przyszłości. Dobrze, że była telewizja, sport, festiwale, jazda figurowa na lodzie i odpusty. (śmiech) Ja wolę z moimi dziećmi rozmawiać o tym, co tu i teraz, co ciekawe, fajne i inspirujące. Moje doświadczenia nie mają znaczenia. Świat, jaki jest, widzą sami.
„Do pięćdziesiątki żyjesz, potem koniec, trumna, nic”. To zdanie z twojej drugiej książki, „Klara jedzie na pogrzeb”.
Jestem zadowolona ze swojej kondycji i swojego wyglądu, bo bardzo o siebie dbam, ćwiczę i nie jem dużo, ale fakty są, jakie są. W tym roku kończę 54 lata i łatwo przeliczyć, ile jeszcze mi zostało. Boję się, że to wszystko zaraz minie. Bardzo dużo pracuję, realizuję swoje pasje, ale wolałabym mieć dziesięć lat mniej. Gdyby ktoś mi powiedział: „Iza, odejmę ci dychę”, bez mrugnięcia okiem przyjęłabym taką propozycję.
Ale za jaką cenę? Bo przecież dekadę temu nie robiłaś zawodowo tak ciekawych rzeczy jak teraz. Naprawdę oddałabyś bez mrugnięcia okiem swoje dokonania z ostatnich dziesięciu lat?
No nie, jednak nie. Więc korzystam z życia bardzo mocno. Bo mi się spieszy, ja już nie mam czasu.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu "PANI"