Miłość, małżeństwo, dziecko. Co zrobić, gdy typowa dla wielu par wyliczanka nagle się urywa? Gdy marzenie o potomstwie nie może się spełnić? Trwać w związku bez żalu? A jeśli to niemożliwe? Szukać szczęścia gdzie indziej?
Pierwsze cztery lata naszego małżeństwa były bardzo udane. W czwartą rocznicę ślubu podjęliśmy wspólnie i zgodnie decyzję, że chcemy zostać rodzicami. Mieliśmy stabilną sytuację finansową, urządzone mieszkanie, zdążyliśmy się wyszaleć na imprezach oraz posmakować podróży po świecie. Czuliśmy się gotowi.
Podekscytowani i pełni nadziei, ciągle rozmawialiśmy o dziecku, wybieraliśmy imię, planowaliśmy i snuliśmy marzenia. Poza tym kochaliśmy się często i namiętnie. Jednak kolejne miesiące mijały bezowocnie.
– Nie wszystkim udaje się od razu, nie możesz aż tak się przejmować – tłumaczył Filip, gdy płakałam z rozczarowania. – Niektórzy starają się o dziecko rok albo dłużej.
Miał rację, ale rozum jedno, a uczucia drugie. Nie potrafiłam powstrzymywać łez, a mój mąż irytacji. Zaczął tracić do mnie cierpliwość. Na początku nic nie mówił, lecz później coraz częściej słyszałam, że histeryzuję.
– Wprowadzasz nerwową atmosferę. Nic dziwnego, że nam się nie udaje. To przez stres.
Padały kolejne oskarżenia, a wzajemne żale i pretensje narastały, raniąc coraz mocniej i głębiej. Seks stał się w obowiązkiem. Skrupulatnie obliczyłam, kiedy mam dni płodne, i nalegałam, żebyśmy wtedy kochali się najwięcej. Namiętność i czułość zostały zastąpione przez determinację, by osiągnąć cel. Pragnienie stało się obsesją. Dopełnienie miłości, jakim powinno być rodzicielstwo, stało się jej sensem. Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa, co w końcu spowodowało u Filipa problemy z erekcją. Zawstydzało go to, upokarzało i prowokowało złość. Ja bagatelizowałam sprawę.
– Wielu mężczyzn miewa takie kłopoty. Miną, jeśli przestaniesz tak serio i ambicjonalnie do tego podchodzić.
– Nie będę z tobą o tym rozmawiał, daj mi spokój!
– Nie histeryzuj. Wystarczy, że nieco odpuścisz, i wszystko wróci do normy – złośliwie sparafrazowałam jego radę.
Zaraz jednak się zawstydziłam i przeprosiłam Filipa.
Pogodziliśmy się, ale kolejne niepowodzenie w misji „zostańmy rodzicami” wpędziło mnie w czarną rozpacz. Przepłakałam klika dni. Mąż niby mnie pocieszał, jednak bez przekonania. Chyba już też nie miał siły.
Ja byłam nieszczęśliwa i potwornie zmęczona. Decyzję o rozwodzie podjęłam pod wpływem impulsu. W jednej chwili byłam pewna, że ciąża uratuje nasz związek, a już w następnej marzyłam, by człowiek, który mnie unieszczęśliwia, zniknął z mojego życia.
Kiedy mu o tym powiedziałam, zbladł i mocno zacisnął usta. Długo milczał.
– Zniszczyłaś nas – odezwał się wreszcie. – A teraz, zamiast walczyć o nasze małżeństwo, wolisz uciec.
– Nadal coś do ciebie czuję, ale nie mam już siły walczyć. Ani o dziecko, ani o nas.
– Gdybyś naprawdę mnie kochała, nie poddałabyś się tak łatwo…
– Łatwo? Twoim zdaniem ostatni rok był dla mnie łatwy?!
Patrzyliśmy na siebie, dysząc ciężko.
– No widzisz, sam widzisz… To już nie jest miłość. Nie mogę dłużej, przepraszam… – przyznałam.
Czułam się wykończona serią porażek, tą ciągłą huśtawką nastrojów, od nadziei do rozpaczy. Byliśmy dobraną parą, ale tylko wtedy, kiedy wszystko układało się po naszej myśli. Kiedy świat się nam zachwiał w posadach, nie umieliśmy się nawzajem wspierać.
Filip wyprowadził się wkrótce po tej rozmowie i spotykaliśmy się już tylko po to, żeby ustalić szczegóły rozwodu. Zamierzaliśmy rozstać się w zgodzie, bez orzekania o winie. Podziału majątku dokonaliśmy jeszcze przed terminem rozprawy.
Mimo tego wspominam tamten okres jako koszmar. Schowałam wszystkie pamiątki po Filipie oraz nasze wspólne zdjęcia do kartonów i wyniosłam do piwnicy. Byłam jakby w żałobie, ale nie potrafiłam płakać, nie uroniłam ani jednej łzy.
Dopiero wychodząc z sądu, już jako rozwódka, poczułam wielką ulgą. Już po wszystkim! Jestem wolna! Ta myśl była nadspodziewanie przyjemna.
W pierwszych miesiącach po rozwodzie zachowywałam się jak człowiek wypuszczony z więzienia: cieszyłam się najprostszymi rzeczami, takimi jak spacer po parku czy pizza z koleżankami. Mój świat odzyskał kolory, zapachy i smaki. W krótkim czasie przytyłam kilka kilogramów, czym nie zmartwiłam się ani trochę, bo zawsze byłam szczupła, a przez ostatni rok małżeństwa wręcz wychudłam.
Patrzyłam w lustro i widziałam w nim dziewczynę, która kwitnie. Moje włosy lśniły, cera straciła szary odcień, zniknęły obrzęki pod oczami. Co ważniejsze, opuściły mnie smutek i zdenerwowanie, które wcześniej mnie przygniatały. Nie wracałam myślami do Filipa, do naszych starań o dziecko, ciągłych kłótni i wzajemnych oskarżeń. Żyłam teraźniejszością i było mi z tym dobrze.
Jednak z biegiem czasu powoli budziła się we mnie kobieta. Nie wiedziałam, czy jestem już gotowa na nową miłość i nowy związek, ale dojrzałam do niezobowiązujących spotkań oraz flirtów. Zaczęłam częściej wychodzić i bardziej zwracać uwagę na mężczyzn, założyłam też konto na portalu randkowym.
Oszołomiła mnie otrzymana liczba wiadomości i propozycji. Dawno nikt mnie nie podrywał. Zupełnie jakbym wsiadła w wehikuł czasu i przeniosła się do czasów studenckich. A skoro tak, bawiłam się, imprezowałam, kokietowałam i pozwalałam się uwodzić. Aż wreszcie zaczęłam spotykać się z tym, który najbardziej mi się spodobał. W końcu zaprosiłam go do domu.
Seks był wspaniały – namiętny, ekscytujący i gorący – a potem Michał mnie przytulił. I dopiero wtedy poczułam się dziwnie, niezręcznie. Czułe gesty wydały mi się nie na miejscu. Leżałam sztywno w jego objęciach, mając ochotę go odepchnąć. Dlaczego?
Bo nic do niego nie czuję, olśniło mnie. Prawie wcale go nie znam, chcę, żeby już sobie poszedł. Łudziłam się, że to uczucie niestosowności ustąpi… Zamiast tego przypomniałam sobie, jak tuliłam się do Filipa, zanim się między nami popsuło. To z nim doświadczałam prawdziwej bliskości; seks z Michałem był tylko jej namiastką.
– Przepraszam cię, musisz już iść. Rano bardzo wcześnie wstaję.
Nic lepszego naprędce nie umiałam wymyślić. Na szczęście Michał po prostu się ubrał i wyszedł.
Nazajutrz wieczorem zadzwonił.
– Masz czas dzisiaj?
– Nie. Przykro mi.
– Spotkamy się jeszcze?
– Nie. – Zero wahania. – Przepraszam, to nie twoja wina… Pospieszyłam się. Powinnam najpierw poukładać swoje sprawy.
– Jasne, rozumiem.
Rozłączył się, a ja się rozpłakałam. Czułam się okropnie samotna. Co gorsza, na własną prośbę. Nie brakowało mężczyzn, którzy chętnie zapełniliby pustkę w moim sercu i łożu, ale żadnego z nich nie chciałam. Czy to znaczy, że już nigdy nikogo nie pokocham tak jak Filipa? Płakałam coraz żałośniej. Może to on był moją drugą połówką i dlatego nikt nie jest w stanie go zastąpić?
Zwierzyłam się przyjaciółce, a ta pocieszyła mnie na swój sposób.
– W końcu zapomnisz o Filipie, widać potrzebujesz więcej czasu. Nie ma ludzi niezastąpionych, nawet w miłości. Cała ta bajka o dwóch połówkach jabłka to sentymentalne bzdury.
Kilka dni później wpadłam na Filipa w galerii handlowej.
Przywitaliśmy się, oboje zaskoczeni i speszeni tym przypadkowym spotkaniem. Zamierzałam szybko się oddalić, ale załapał mnie za rękę i przytrzymał.
– Poczekaj, nie uciekaj. Chodźmy na kawę. Przecież nie będziemy się traktować się jak obcy ludzie albo unikać do końca życia.
Widok byłego męża nie sprawił mi przykrości, raczej poczułam troskę. Filip schudł, zbladł, miał smutne oczy. Może był chory?
Na początku rozmowa się nie kleiła. Oboje byliśmy ostrożni, baliśmy się poruszyć jakikolwiek osobisty temat. Później napięcie zleżało.
– Pięknie wyglądasz – powiedział Filip ciepłym głosem. – Zakładam, że u ciebie wszystko dobrze.
– Tak sobie. – Wzruszyłam ramionami.
– Bo ja za tobą tęsknię. Okrutnie. Jak pies, co się zgubił.
Popatrzyłam Filipowi w oczy i… zobaczyłam w jego tęsknym smutku miłość. Serce mi zmiękło i wypadł z niego kłujący cierń. Zabolało, ale inaczej. Chciałam objąć i przytulić Filipa. Chciałam go pocieszyć, wyznać, że ja też tęsknię, ale nie miałam odwagi. Czy to byłoby rozsądne? Poraniliśmy się nawzajem zbyt dotkliwie. Nawet jeśli ciernie wypadną, zostaną blizny. Powrót do tego, co było, jest niemożliwy.
Zerwałam się z miejsca.
– Muszę już iść.
Filip próbował mnie zatrzymać.
Wyrwałam się i uciekłam.
Zapomnę o nim. Był moim mężem, ale już nie jest. Gdybym chciała z nim być, nie wniosłabym pozwu o rozwód. Nawet jeśli wtedy zadziałałam pod wpływem impulsu, miałam dość czasu, by przemyśleć swoją decyzję, i nie zmieniłam zdania. Zatem powinnam być konsekwentna i się jej trzymać. Współczucie to nie miłość. Kierując się rozsądkiem, dalej zajadę.
Jednak im bardziej się starałam nie myśleć o Filipie, tym natrętniejsze stawały wspomnienia z czasów, kiedy nasze małżeństwo było jeszcze szczęśliwe. Wciąż łapałam się na tym, że wybieram jego numer… i zaraz odrzucałam telefon, jakby parzył.
To on do mnie zadzwonił. Kiedy zobaczyłam jego imię na ekranie komórki, spanikowałam i wyłączyłam telefon. Serce biło mi jak szalone.
A może coś się stało?
Włączyłam telefon i oddzwoniłam do Filipa.
– Tak, stało się. Muszę cię zobaczyć albo zwariuję. Spotkajmy się.
Był odważniejszy ode mnie. Albo bardziej zdesperowany. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej uciekać. Muszę dokonać wyboru: czy ostatecznie przekreślić przeszłość, czy dać nam drugą szansę.
Wstrzymałam oddech, jak przed skokiem na głęboką wodę, a potem powiedziałam:
– Może w sobotę?
Im bliżej było terminu spotkania, tym bardziej się cieszyłam i denerwowałam. Niesamowite: przeżywałam podobne emocje jak za narzeczeńskich czasów!
Nasze pierwsze randki były z pozoru niewinne, głównie rozmawialiśmy. Jednak między wierszami i spojrzeniami iskrzyło erotyczne napięcie. Aż któregoś razu, na spacerze po cudownej kolacji, wyznaliśmy sobie prawdę. Nadal się kochamy i choć możemy, to nie chcemy żyć bez siebie. Nadal pragniemy dziecka, naszego wspólnego, i oboje boimy się, by to wielkie chcenie i wynikająca z niego dręcząca niemożność znowu nas nie rozdzieliły.
– Ty jesteś dla mnie najważniejsza. Nie jakieś hipotetyczne dziecko, rozumiesz?
Zrozumiałam i uwierzyłam.
Niedługo będziemy obchodzić drugą rocznicę naszego drugiego ślubu.
Nie wróciliśmy do tego, co było. To istotnie niemożliwe. Woda w rzece płynie, meandruje, wzbiera albo opada, niesie ze sobą przeszkody, bogactwa, odkrycia, niespodzianki, groźne wiry. My też się zmieniliśmy i wciąż zmieniamy. Więcej i szczerzej ze sobą rozmawiamy, bardziej siebie doceniamy i uważniej słuchamy, nie dopuszczamy, by kłótnie przeradzały się w kryzysy. Dziecko? Wypatrujemy go. Ale gdy miniemy punkt, za którym już go nie spotkamy, popłyniemy dalej. Dziecko jest dopełnieniem miłości swoich rodziców, ale nie powinno być jej sensem.